Sezon wiosenny obejmuje miesiące: marzec, kwiecień i maj
Z dużą niecierpliwością ale też obawami Jaromir dotarł do książęcego grodu. Miasto rozwijało się w szybkim tempie, nie był tutaj ledwie kilka miesięcy i już widział nowe place wytyczone pod kolejne targowiska, świeże ściany budynków i mnóstwo ludzi, jak zwykle zresztą.
Zajrzał do jednej z ulubionych gospód na przeciwko wielkiego targowiska przy ratuszu. Przywitał kilka znajomych twarzy i mocno ściskając mieszek wypchany srebrem za pazuchą ruszył w stronę południowy wschodniej bramy. Niewidoczny dla strażników, przemknął przez strażnicę na moście oławskim i już był w osadzie Walonów. Szybko odnalazł okazały dom Baldewinusa Gallicusa i spory warsztat, w którym praca szła w najlepsze. Bez ceregieli przywitał się z właścicielem, zgodził na mały poczęstunek i przeszedł do targów….
Musiał poczekać parę dni, aż Baldewinus zorganizuje pakowanie krosen tkackich i zbieranie zamiennych części. Wkrótce całość dobrze rozplanowana legła na wozie pożyczonym od Hermanna z Bielawy. Teraz Jaromir mógł się oddać lenistwu, leżąc na wozie, popijając miód z bukłaczka i kombinując nad sobie tylko znanymi planami.
Jakże był zaskoczony, gdy powrócił po 20 marca, a Borys i Dobromił jeszcze nie wyprawili się do Czech. Ze zdziwieniem wysłuchał, że skoro będą polować na zbójów, to osoba Jaromira jest niewątpliwie niezbędna. Z taką więc myślą poszedł spać umęczony okrutnie lenistwem, z nadzieją, że do Barda nie będą się zrywać skoro świt.
Ku rozczarowaniu Jaromira, ruszyli jednak dość wcześnie. Samoczwór, z Magiem Bohumilem. Na bardzkim zamku przywitał ich Gniewko, pierworodny syn komesa, wylewnie ściskając Borysa - jego niedościgniony ideał rycerski - i z szacunkiem pochylając się przed Dobromiłem. Dar Bohumila zrobił swoje i młody rycerz, nieco zbity z tropu, ledwo wybąkał jakieś pozdrowienie. Czeladź zabrała im konie i już mieli pytać czy Sobiesław jest na zamku, gdy poraziła ich wieść, że komes kona złożony w sypialnej komnacie.
Czym prędzej ruszyli do umierającego Sobiesława, no może poza Jaromirem, który bardziej był zainteresowany tym co dzieje się na podwórzu zamkowym, zaglądając do kowala, do stajni, obchodząc dookoła kaplicę i zagadując zamkową czeladź o to co przytrafiło się Sobiesławowi. Plotki jakie usłyszał, mocno go zdziwiły. Pachołkowie, spuszczając głowę i uśmiechając się głupkowato, szeptali, że parę dni temu znaleziono całkiem gołego kasztelana, pokłutego rohatyną i krwawiącego jak odyniec. Ponoć to było nieopodal Dzbanowa, wioski z której Joannici bardzcy czerpali dochody, a potem Augustianie z Kamieńca - jak biskup Laurentius przekazał im kaplicę kasztelanii. W Dzbanowie był młyn, a Zochna, małżonka młynarza słynęła z urody. Ponoć to u niej miał gościć Sobiesław. I ponoć młynarz Kasper rohatyną wygonił kasztelana, zupełnie go nie poznając - jako że ten był całkiem goły. Jaromir nie do końca wierzył w te opowieści, ale chętnie skonfrontowałby je z Borysem i Dobromiłem.
Tymczasem Towarzysze zjawili się czym prędzej w komnacie Sobiesława. Ten faktycznie był umierający. W otoczeniu Gniewka, Kazika, Damroki, wojskiego Radowita i ojca Bogusława, komes wyglądał na kogoś kto tylko siłą woli trzyma się przy życiu. Towarzysze głośno protestowali, wyrzucając bliskim dlaczego nie powiadomili Zgromadzenia. Uczeni mistrzowie na pewno by coś poradzili. To nieco wzburzyło fratera Bogusława, który własnoręcznie zaopatrzył rany i puszczał krew komesowi. Sobiesław poprosił wszystkich by wyszli, a on chce w samotności porozmawiać z Bohumilem i jego druhami.
Wyznał im, że nie pamięta zupełnie jak to się stało. Pięć dni temu przemienił się w wilkołaka, nie wie jak wydostał się z dołu, ale ocknął się cały we krwi na skraju lasu przy Dębowinie. Odniósł ciężką ranę kłutą, w podbrzuszu i pachwinie. Wdało się zakażenie, noga już czerniała. Bogusław stwierdził, że nawet jej odjęcie nic zatrzyma czarnej krwi i komes musi pogodzić się z boskim wyrokiem. Wówczas Sobiesław wyspowiadał się, zdając sprawę ze wszystkich życiowych grzechów. Wyznał również, że z boskich wyroków został pokarany klątwą i staje się potworem w wilczej skórze. Wezwał bliżej Borysa: „Bogusław wie. Będzie milczał… dopóki sumienie lub strach nie przemówią głośniej. Ryzykujecie nie tylko duszą, ale i głowami. Pamiętaj, Borysie. Strzeż moich dzieci. Strzeż tajemnicy. Nawet jeśli nadejdzie dzień, gdy przyjdzie ci wybierać między honorem a bezpieczeństwem.”
Nie było to w smak Bohumilowi. Szybko przeszedł do działania. Potestas ad Vulnus Ligandum popłynęła z dłoni Maga, gdy dotknął komesa. „Od tej chwili wasz stan się nie pogorszy. To nie uleczy infekcji, ani nie wygoi ran. Przyniesie chwilową ulgę w bólu i pozwoli byśmy was wzięli na wóz i dostarczyli do Zgromadzenia. Tam princeps Ambroż się wami zajmie.” Kasztelan wahał się nieco. Ale wkrótce zawezwał wszystkich i wydał polecenie szykowania wozu.
Towarzysze poczuli ulgę, a rodzina komesa nadzieję. Bogusław gorliwie zapewniał o modlitwach i mszach w intencji. I wtedy Dobromił wygłosił coś, czego sam się zupełnie nie spodziewał. Coś mu podszepnęło, by uzasadnić przybycie do Barda cudem. Opowiedział o śnie, w którym anioł zjawił się i nakazał mu pospieszyć do kasztelanii. Augustianin z ciekawością dopytywał ile ów anioł miał skrzydeł, bo wedle Corpus Dionysiacum Aeropagoty, jeśli sześć to mógł być seraf. Dobromił jednak ze skromnością wyznał, że zapewne był to zwykły anioł, gdyż on - brat rycerski zakonu - jest zbyt nieważny, by wielcy aniołowie mieli sobie nim głowę zawracać. Kto wie, jaki demon podszepnął te słowa Joannicie? W każdym razie przez komnatę Sobiesława przemknął cień inferna w owej chwili.
Frater Bogusław na boku uciął sobie krótką rozmowę z Dobromiłem. Gdy ten wręczył mu pękatą sakiewkę z 50 magdeburskimi srebrnikami w intencji mszy o cudowny ratunek komesa, aż pokraśniał zawstydzony hojnością Joannity. Ostrożnie wypytał Dobromiła o „niedźwiedzia” i grubianina, jak nazwał Dalegora. Klecha miał ku niemu wyraźnie wrogie uczucia i przestrzegał rycerzy by ten baczył na wielkoluda, czy aby nie para się jakimiś heretyckimi zabobonami, bo na prawego chrześcijanina to on Bogusławowi nie wyglądał.
Ambroż był poważnie zafrasowany stanem komesa. Odprawił pachołków i Jarostryja na powrót do Barda. Umieścił komesa w komnacie dla gości i zapewnił mu wszelkie wygody. Mojmira uwarzyła naparu z suszonych nagietków na przemycie ran i mocnej herbaty z ziela tasznika, który w zeszłym roku skrzętnie wyrywała pieląc grochowe grządki.
Magowie użyli trudnej magii Creo Corpus, by na chwilę zmobilizować życiowe siły komesa, gdy w wieczornej porze nadszedł atak gorączki i drgawek. Nad ranem kolejnego dnia, wydawało się, że rycerz przetrwał najgorszy atak infekcji. Mówił składniej, owszem był wyczerpany, ale gorączka znacząco spadła, a noga, dzięki ziołom i masażowi Mojmiry - zaczęła lepiej wyglądać.
Magowie odbyli krótką naradę. Rozpatrywali ryzyko jakie niosła ze sobą wiedza Bogusława o wilkołactwie komesa. Ambroż postanowił, że zaproszą kapłana do Alba Amnis, na żądanie komesa. I wówczas Ambroż - wiedzący dokładnie o spowiedzi kasztelana - sięgnie magią do umysłu augustianina i zmieni mu nieco wspomnienia. Początkowo chcieli by pamięć o ciężkim grzechu i klątwie, wiązała się z grzesznymi skłonnościami komesa do własnej płci. Ale obawiali się, że Sobiesław tego nie zaakceptuje. Innym pomysłem było zaszczepienie wspomnień ze spowiedzi, w której komes wyznaje że ciąży na nim klątwa nieszczęścia, że w jej wyniki stracił małżonkę i teraz spotyka go ciężki los. Tę wersję mógłby zaakceptować.
Wezwali Przecława, który napisał list do kapłana i wysłali z opieczętowanym pismem Odomira. Frater BOgusław jeszcze tego samego dnia zjawił się w murach Alba Amnis, z ciekawością rozglądając po zabudowaniach. Ambroż uważnie patrzył z okna swego Sanctum i w odpowiednim momencie rzucił stosowne zaklęcie na nieświadomego mnicha. Zmiana nastąpiła bezwiednie. Wcześniej Bogusław nieco obawiał się bycia sam na sam z Sobiesławem, podświadomie lękając się bestii, drzemiącej w rycerzu. Teraz śmiało i bez obaw wszedł do jego komnaty prowadzony przez Mściwoja. Padł na klęczki przy łożu dobrodzieja i głośno oddał się modlitwom.
Kolejnego dnia, ulegając namowom Jaromira, Ambroż zezwolił na wyprawę Towarzyszom. Bohumil korzystając z okazji, że summa Vim pióra Dichenbacha z Durnemar była wolna, rozpoczął studia nad tym dziełem. Zainteresował się studium Dichenbcha gdy Ambroż zarekomendował mu tego klasyka.
W tym czasie trójka Towarzyszy była gotowa już do drogi. Do Barda dotarli po południu 24 marca i wyłuszczyli Gniewkowi w czym rzecz i czego chcieliby szukać na pogranicznych traktach. Ten z ochotą podyktował list od Rajmunda Panevitza, pana na zamku Homole w Lewinie, który żywotnie byłby zainteresowany ukróceniem zbójeckich napaści na kupców, a poprzez siostry dziadka, spowinowacony był z rodem komesa Sobiesława: „Ja, Gniewko, syn komesa Sobiesława z Barda, pozdrawiam Pana Rajmunda, strażnika przełęczy w Lewinie. Przybywają do Ciebie moi przyjaciele, ludzie honoru i cnót wielkich, w sprawie, która leży na sercu naszemu rodowi i ziemi. Proszę Cię, byś udzielił im gościny, a jeśli w Twej mocy, także i rady, albowiem ich droga wiedzie ku sprawom wielkim i niebezpiecznym. Daj im znać, co słyszałeś o napadach i o tych, którzy mącą w lasach i na traktach. Niechaj opatrzność strzeże Ciebie i Twój ród.”
Tak wyposażeni i pouczeni, przespali się w zamkowych komnatach, wzięli udział w porannej mszy (Bogusław powrócił z nimi do Barda) i ruszyli na przełęcz Łaszczową, by zejść do Kłodzka. Dotarli tam przed południem, ciepłe marcowe słońce przegoniło chmury i dzień zapowiadał się nadzwyczajnie. Dobromił nie zamierzał zatrzymywać się na popas, toteż ominęli gród i ruszyli ku granicy, wspinając się leśnymi ścieżkami przez wzgórza, mijając podróżnych, pielgrzymów i wieśniaków poganiających woły. Ruszyli wydeptanym szlakiem na południowy-zachód ku leśnej osadzie Heide, albo Polanica jak zwali ją miejscowi, stamtąd było blisko na przełęcz by dotrzeć Polskiej Drogi, starego szlaku bursztynowego, który łączył Czechy i Śląsk. Wspięli się na przełęcz mijając niespiesznie wlokące się kupieckie wozy i przed zmierzchem stanęli na Wilczej Strażnicy pod zamkiem Homole.
Jaromir wyrwał się by negocjować przejście z rycerzem Petrem, który tego wieczora trzymał pieczę nad strażnicą pilnującą tego ważnego szlaku. Czech nie do końca był przekonany, czy dwójka śląskich rycerzy i kupiec podróżujący bez towarów i wozów, nie stanowią podejrzanej konfraterni. Wrocławianin próbował się wykpić, że jest w połowie Czechem, ale finalnie tylko pękata sakiewka 50 denarów przemówiła do sumienia rycerza i puścił ich bocznym szlakiem wspinającym się na wzgórze zamkowe, górujące nad okolicą szerokiej przełęczy, którą szlak wiódł na zachód do pobliskiego Lewina.
Gdy wspięli się mozolnie na wzgórze, brama zamkowa była właśnie opuszczana. Czeladź niechętnie ich przyjęła, zatroszczyła się o konie i wezwała Alberyka, sługę pana zamku Rajmunda Panewitza. Rycerz - nieco młodszy od Borysa i Dobromiła - przyjął ich w górnej sali mieszkalnych komnat budynku bramnego, którego galeria otwierała się nad zamkowym majdanem. Zwrócili uwagę, że czeladź i famulusi byli dość ubogo ubrani i raczej nie dojadali do syta. Na zamku nie zauważyli licznej drużyny, raczej garść strażników przy wrotach i trzech łuczników spacerujących po blankach.
Siwowłosy Alberyk przedstawił im Rajmunda i zaprosił do stołu przy rozpalonym kominku. Zasiadali w sali biesiadnej, skromnie ozdobionej tarczami rodowymi Panevitzów z czarnym gryfem w srebrnym polu. Sam szlachcic wyglądał na zmartwionego i zmęczonego. Zaproponował wina, ale jadłem nie poczęstował , dość chłodno traktując gości. Dopiero gdy wręczyli mu list od Gniewka, a ALberyk przeczytał młodemu rycerzowi jego treść - Rajmund przyjął bardziej przyjazną postawę i się otworzył.
Wprost przyznał, że sam padł ofiarą napadów, gdyż dwie - jakże istotne dla niego - karawany kupieckie padły łupem zbójców minionego roku. Pożalił się, że stracił przez to poważne dochody. Oczywiście zachęceni otwartością Panewitza poprosili go o szczegóły, zapewniając, że przybyli by zbadać te sprawy dokładnie i w miarę możliwości schwytać zbójów.
Pierwsza z kupieckich karawan ruszyła z Nachodu jakoś we wrześniu 1222 roku. Kilka wozów załadowanych solą, suszoną rybą, pergaminami i lnianym płótnem ruszyło w eskorcie 6 knechtów, prowadzonych przez Krzeczka z Litic, doświadczonego weterana, który wcześniej służył pod Dytrychem, seniorem i starszym bratem Rajmunda. Mieli dotrzeć do Kamieńca do opactwa, wcześniej pozbywając się towarów w Bardzie, gdzie mieli umówione z komesem Sobiesławem dobre stawki na sól i płótno. Karawana nigdy jednak nie dotarła nawet do Lewina. Po poszukiwaniach natrafili na jeden porzucony wóz, z rozbitą beczką soli. Ani towarów, ani wierzchowców, ani - co gorsza - eskorty nigdy nie odnaleziono, a nie byli to niedoświadczeni przewoźnicy. Rajmund od początku podejrzewał, że ktoś musiał w Nachodzie zaplanować napaść albo sprzedać informację rabusiom. Gdy zapytali go, kto w Nachodzie organizował zakupy - wskazał Viktora Hrubego z lokalnej konfraterni kupieckiej.
Druga karawana przygotowana została nieco później, bo w październiku i to po stronie śląskiej, w pobliskich Dusznikach. Rajmund miał w osadzie swoich futrzarzy. Kilka wozów załadowano więc wełną, skórami sarnimi i jelenimi, a w kufrach zabezpieczono produkty ziołowe i medykamenty. Wszystko to miało pojechać do klasztoru benedyktyńskiego w Broumovie. Poza wozakami, Rajmund przydzielił 4 knechtów i przewodnika, Ondrasza z Międzylesia. Karawana minęła Lewin i zaginęła na starym, leśnym trakcie jakiś dzień pieszo od Lewina. I podobnie jak wcześniej, ani ludzi, ani koni, ani towarów nie odnaleziono. Gajowy Mikola, który ma swą chatę w pobliżu, widział dymy nad traktem i poszedł sprawdzić nazajutrz. Zastał tylko ślady pobojowiska i kałuże krwi. Ziemię zrytą kopytami i ewidentny obraz walki. Czym prędzej zawiadomił Rajmunda, ale ulewny deszcz ze śniegiem zatarł trop i nie było już czego szukać.
Rajmund podejrzewał, że nie był to przypadek, a akcje celowo wymierzone w niego. I pokaz dla innych kupców, którzy mieli się przestraszyć i zaprzestać działalności handlowej ze Śląskiem. Od tego czasu nieco się uspokoiło. Zimą nie było warunków, by pokonać przełęcz i szlak, ale Rajmund przypuszczał, że albo banda zbójów się przeniosła w inne miejsce, terroryzować inny region albo złupili i uzyskali tyle co chcieli.
Poszli przed nocą do stajni, rozmówić się z Bohuną, starszą nad końmi Rajmunda. Krzeczek był jej bratem, więc mieli pretekst do rozmowy. Kobieta była dość nieufna, ale potwierdziła, że jej brat zaginął w okolicach Kamienistej Przełęczy, gdy wiódł karawanę do Kementz. A skoro nie odnaleziono ani ciał, ani wozów, to dla niej było złym omenem i podejrzewała siły piekielne, a nie zwykłych zbójów. Borys zagadnął, czy Krzeczek miał kogoś bliskiego poza Bohuną. Dziewczyna wskazała na Malwinę, dziewkę służebną z karczmy w Lewinie, która okazywała względy Krzeczkowi oczywiście w tajemnicy przed swoim mężem.
W tym czasie Jaromir zadzierzgnął bliższą znajomość z Hynkiem. Pokazał mu jak biegać po balustradzie nad podwórzem i podarował monetę. Hynek był stajennym, sierotą, Bystry i ufny chłopak rozgadał się na całego. Opowiedział Jaromirowi historię o rycerzu więzionym w lochach pod wieżą. Tą rewelacją Jaromir podzielił się z Borysem i Dobromiłem. Joannita nie bardzo wierzył w historię stajennego, bo Rajmund musiałby mieć poważne argumenty, by więzić szlachcica. Zresztą noc przykryła już okolicę i zmęczenie dawało im się we znaki. Rozważali przez chwilę wieści o eremicie Metodym, który miał swą pustelnię między Lewinem a Nachodem, ale nie przypuszczali, by był jakoś zaangażowany w sprawę. Kolejne kroki chcieli skierować nazajutrz, wyjeżdżając do Lewina.
Od rana rozważali dalsze plany. Do Lewina mieli bardzo blisko, wioska była widoczna z wieży zamkowej. Chcieli też udać się na miejsce napadu na wrześniową karawanę, za Lewinem w górzystym i zalesionym terenie, za kamienistą przełęczą. Poprosili więc Bohunę, by była im przewodnikiem i wskazała miejsce.
Poranek był dość chłodny jak na końcówkę marca. W Lewinie akurat był targ i musieli omijać zatłoczony główny trakt wiodący przez wioskę, zapełniony kupującymi, ciekawskimi i szarym tłumem chłopskich kapot. Odbili od szlaku na Nahod w południowy odcinek starego szlaku bursztynowego. W końcu Bohuna doprowadziła ich do lesnej przełęczy gdzie trakt nieco się zwężał i stromo prowadził w dół, wcięty w dwa łagodne wzgórza porośnięte gęstym borem. Nie było to zbyt szczęśliwe miejsce. Przewodniczka je zwała Doliną Złamanych Wozów. Cieszyło się złą sławą wśród karawan kupieckich, choć przy dozie szczęścia skracało o pół dnia drogę na Broumov.
Gdy zjechali na sam dół doliny, zaskoczył ich deszcz strzał. Jaromir odruchowo zwisł z lewego boku konia, gdyż pociski wyleciały z gąszczu leśnego po ich prawej stronie. Borys kierując się wrodzonym instynktem osłonił tarczą. Dobromił nie był tak wyczulony. Jego atak zaskoczył całkowicie. Miał sporo szczęścia, które zawdzięczał kolczudze. Ale i tak jedna strzała boleśnie przebiła mu praw udo, a kolejna wbiła się w kark przyszpilając kolczy kaptur. Bohuna trafiona w szyję bezwładnie zwaliła się na ziemię po końskie kopyta.
Joannita złamał brzechwy strzał, zeskoczył z wierzchowca nadwyrężając lewą nogę i rzucił się w krzaki gdzie podejrzewał strzelca. Wszystko wydarzyło się w ułamku chwili. Nim druga salwa padła z lasu, Jaromir już płasko przycupnął za krzakiem, a Borys z gotowym mieczem schronił się za drzewem. Rzucił szybko okiem oceniając ilu może być napastników. Świst kolejnych strzał zmusił go do ukrycia się za pniem starej sosny. Z gromkim okrzykiem ruszył w las. Dobromił w tym samym czasie, jednym skokiem wbił się w krzak derenia, odbił tarczą rękę zbója trzymającą łuk i ciosem buzdygana rozwalił mu czaszkę. „Utíkejte, bratři, utíkejte, rytíři útočí” - rozległo się wyżej wśród drzew. Gromada brodatych zbójów pędem ruszyła pod górę. Borys ocenił szansę i puścił się biegiem za jednym z ostatnich. Wspólnie przewrócili go na ściółkę i kopniakami pozbawili przytomności. Skrępowanego wrzucili na grzbiet konia. Niestety, Bohuna nie przeżyła. Dobromił również nie czuł się najlepiej. Ściągnął kolczuge i rozpalił małe ognisko rozgrzewając sztylet. Oczyścił ranę w udzie i mostku, ale to Borys musiał zająć się jego karkiem.
Wieczorem wrócili do Homoli wzbudzając swoim przyjazdem zamieszanie i okrzyki żalu i trwogi. Bohuna była lubiana i nikt tak jak ona nie zajmował się końmi pana zamku. Rajmund bardzo przeżył utratę podwładnej. Ale natychmiast rozkazał wrzucić do lochu pojmanego zbója. Drugiego, z rozbitą głową opatrzono i zostawiono w komorze, nie było pewne czy wyżyje do rana. Odbyli potem z Rajmundem długą i szczerą rozmowę.
Dobromił kilka dni przeleżał, targany gorączką. Szczęściem Vlasta, ochmistrzyni Rajmunda, znała się na ziołach i wspomogła cierpiącego rycerza. Joannita długo myślał jak zabrać się za więźnia. Po naradzie z Borysem postanowił uciec się do tradycyjnych tortur. Wyszukał u kowala zamkowego co ciekawsze narzędzia i prowadzony przez knechta, wraz z Borysem zeszli do lochów. Strażnik Otmar przyświecił pochodnią. Stali tak w milczeniu przed przestraszonym więźniem parę pacierzy. Następnie Dobromił rozłożył przed nim wszystkie swoje akcesoria i rozpoczął przesłuchanie.
Późnym wieczorem przekazali Rajmundowi wszystko co udało im się dowiedzieć na bolesnym przesłuchaniu rozbójnika. A dowiedzieli się całkiem sporo. Radek - członek bandy spod Hradca wyjawił im prawdę o motywach działań rozbójników. Byli zbieraniną banitów, dezerterów i zbiegłych chłopów. Służyli jednak lepszej sprawie. W Otovicach, małej wioseczce blisko Broumowa, zadomowił się prorok i święty mąż - Izydor, uczeń Piotra Waldo, zmarłego niedawno burgundzkiego kaznodziei, którego ruch: Ubogich z Lyonu, potocznie zwanych Waldensami na Soborze Laterańskim, osiem lat temu, został potępiony przez Izydora III i uznany za heretycki.
Izydor, nawiedzany przez archanioła Gabriela, zainicjował ruch jałmużników. Członkowie grupy inicjowali idee równości i jałmużny. Dobra odebrane bogaczom - szlachcie i kupcom - rozdawali ubogim wieśniakom. Głosili idee sprzeciwu wobec wyzysku mas chłopstwa. Sprzeciwu i buntu, również na drodze zbrojnych napaści. Radek znajdował uzasadnienie. Izydor tłumaczył im, że Bóg wybacza przemoc czynioną w dobrej sprawie, nie dla własnego zysku, a dla zaprowadzenia równości i bożego pokoju. Podobnie jak przemoc wobec pogan, szerzoną na krucjatach. Radek zdradził im na mękach wiele szczegółów o udziale w napadach, o rejonach w których Jałmużnicy szerzyli swoje wpływy i również o mocach Izydora, udzielonych przez boskiego anioła. Miał on mieć dar przekonywania i zjednywania do dobrej sprawy.
Rajmund - jeszcze zasmucony stratą Bohuny - nie wahał się natychmiast posłać umyślnego, do swego brata Dytrycha. Sam wahał się przed pochopnym działaniem. Otovice należały do duchownych z Hradca, podarowane przez księcia. Broumov już był w rękach Benedyktynów. Działania zbrojne byłyby pogwałceniem prawa i tego się obawiał. Z drugiej strony nie miał tylu zbrojnych by przeciwstawić się zbuntowanym chłopom.
Takich dylematów nie miał Dytrych Panweitz. Jak się później dowiedzieli, zebrawszy blisko setkę knechtów najechał i spalił Otovice, wprzódy obiecując sute zadośćuczynienie duchownym od św. Klemensa z Hradca. Izydor został pochwycony, a jego najbliżsi współpracownicy straceni na miejscu. Samego przywódcę Dytrych pognał w kajdanach na rynek hradecki, gdzie spłonął na stosie nie chcąc wyrzec się swych heretyckich poglądów.
W drodze powrotnej z Homoli odwiedzili Gniewka Sobiesławica w Bardzie. Frater Bogusław wylewnie ich przywitał, dziękując za opiekę nad komesem i zapewniając, że codziennie modlił się o ich bezpieczny powrót. Zdali relację z wydarzeń na czeskim pograniczu w obecności Gniewka, jego brata Kazimierza, ojca Bogusława i kilku drużynników komesa. Gniewko wyznał, że na czas choroby Sobiesława, książę wyznaczył namiestnika na urzędzie kasztelana, rycerza Dzierżka-Peregryna ze starego, śląskiego rodu, wiernego Bolesławowi Wysokiemu w czasach powrotu wygnanych Piastów na Śląsk.
Dzierżko, ze swymi urzędnikami, duchownymi i służbą, miał pojawić się w początkach maja. Gniewko nie miał wątpliwości, że jego rodzina zostanie odsunięta od urzędu i dostępu do księcia Henryka.
Maj obfitował w szereg zdarzeń brzemiennych w konsekwencjach. Choć Magowie zajęci byli głównie pracą (Ambroż i Dalegor zacięcie doglądali aparatusa filtrującego surową magię, a Bohumil studiował księgi na ile dzienne światło pozwalało), to i tak praktycznie każdy wieczór spędzali na naradach. Przecław uporczywie, dzień za dniem dopraszał się od nich uwagi i decyzji. Ale po kolei.
Komes Sobiesław powoli odzyskiwał zdrowie. Za nic nie chciał ruszać się z Alba Amnis. Mógł już siadać i wolno przechadzać się po komnacie wspierając na Wszeborze lub Tomirze, zależnie które z nich opiekowało się chorym. Wezwał do siebie Ambroża, któregoś wieczora i wskazał przez okno jasno święcący księżyc, coraz bardziej okrągły. Za kilka dni będzie pełnia i ostatnią rzeczą, której chciałby komes, byłaby przemiana w murach Zgromadzenia. Ambroż z Magami postanowił coś wymyśleć na krytyczny czas, tak by nie ruszać Sobiesława z komnaty.
Komes ponaglił go w sprawie magicznego pierścienia, który raz na zawsze pomógłby mu z klątwą. Przysięgał, że nie poszczędzi złota i srebra, byle by tylko sprawę przyspieszyć. I trochę niepewnie zaczął rozmowę o sprawie, która ostatnio leżała mu na sercu.
Poprosił Ambroża, by ten oddał mu Tomirę na służbę. Niewiasta od kilku tygodni zajmowała się chorym rycerzem, nie szczędząc mu troski i uwagi (Ambroż od początku sądził, że uwaga i troska były nadmierne). Komes wyraził się więc wprost, że rozmiłował się w Tomirze. Chciałby spędzić - przy zgodzie Ambroża - lato w Zgromadzeniu, a na jesieni zabrać Tomirę do Kłodzka. Sobiesław miał nadzieję, że książę Henryk powierzy mu starostwo Kłodzkie, w zamian za przekazanie godności kasztelańskiej komuś z wiernych rycerzy księcia. W zeszłym roku Kłodzko formalnie zostało ulokowane na prawie Magdeburskim i otworzyły się nowe możliwości dla Sobiesława. By to wszystko osiągnąć niezbędne mu było pozbycie się klątwy - to oczywista. Ale tym razem, przysięgał Ambrożowi na wszelkie świętości, że zapewniłby Zgromadzeniu dostatek, bogactwo i wpływy. Dałby i dziesięć służek za Tomirę, gdyby Ambroż zażądał. Zaproponował, że wystara się u księcia o przywilej tkacki dla Zgromadzenia. Odda Ambrożowi Dębowinę, jako lenno dla Borysa lub Dobromiła. Zwolni Dobromiła z przysiąg ubóstwa - jeśli taka będzie wola Ambroża. I jeśli on będzie jego lennikiem, dobrze go ożeni i obdaruje majątkiem, a kto wie, może i urzędem przy staroście.
Poprosił Princepsa, by czym prędzej rozważył jego propozycje. Ambroż musiał wszystko dobrze przemyśleć. Wiedział o zażyłości Tomiry i opata z Kamieńca. Odkładał co prawda w nieskończoność szczerą rozmowę ze służką, ale i bez tego kojarzył nieco faktów, by wiedzieć, że opat Wincenty z Pogorzelskich, celowo ukrył ją przed światem w Alba Amnis. Zgadzając się na prośbę komesa, uczyniłby sobie wroga w opacie. Musiał to rozważyć z Bohumilem i Dalegorem.
Przecław przedstawił Magom prośbę ich nowego tkacza. Gergej ochoczo zabrał się do pracy, zwłaszcza że zimą kobiety Borsuków uprzędły sporo wełny z jesiennej strzyży. Porozumiał się też z Kasprem Borsukiem, że weźmie jego córkę na termin i będzie ją uczył tkactwa. Z tej nauki wyszło zupełnie co innego, bo po paru tygodniach Madziar poprosił Kaspra, by ten dał mu dziewczynę za żonę. I taką prośbę Przecław Magom przedstawił. Po pierwsze, to Kacper chciał pożyczki na posag dla córki. Po drugie, wolności dla przyszłego zięcia, żeby borsukowe wnuki na świat przyszły jako wolni ludzie. Po trzecie ślubu udzielonego przez polskiego kapłana (a nie Niemca z Bielau). Ambroż i tutaj musiał rozważyć z druhami dalsze konsekwencje.
Z Wrocławia przybył do nich konny posłaniec, przywożąc listy od Idziego i Mikołaja, do których to Ambroż pisał na początku wiosny. Wieści jakie przyszły w listach, również wymagały głębszych dyskusji z braćmi Magami.
Na koniec, Przecław poinformował Magów, że skarbiec Zgromadzenia jest pusty. Co prawda Jaromir miał umówioną sprzedaż tkanin wełnianych dla augustianów z Kamieńca i sukienników z Rychbachu, ale najwcześniej pieniądze zasilą skarbiec w lipcu, więc póki co, to zarządca apelował do rozwagi, oszczędności i powściągliwości.
Przygoda (2 sesje) - 10 PD (+ bonus Czeski):
Magowie: